Zimowe sptkanie z Tatrami

Zimowe spotkanie z Tatrami

"...ja już tak dawno chodzę po Tatrach...
i robiłem już rzeczy we wszelkich skalach trudności...
ale nie przestanie być dla mnie ciekawa
jakaś najprostsza nawet ścieżka tatrzańska..."


To najpiękniejsze slowa o Tatrach jakie kiedykolwiek czytałam. To jak wyznanie miłosne, kwintesencja górołażenia. I choc ta wypowiedź nie dotyczy mnie w całości a jedynie częściowo, to jednak zdecydowałam się tymi słowami rozpocząć moją relację.

Zimowe spotkanie z Tatrami

"...ja już tak dawno chodzę po Tatrach...
i robiłem już rzeczy we wszelkich skalach trudności...
ale nie przestanie być dla mnie ciekawa
jakaś najprostsza nawet ścieżka tatrzańska..."


To najpiękniejsze slowa o Tatrach jakie kiedykolwiek czytałam. To jak wyznanie miłosne, kwintesencja górołażenia. I choc ta wypowiedź nie dotyczy mnie w całości a jedynie częściowo, to jednak zdecydowałam się tymi słowami rozpocząć moją relację.

Dokąd udaje się spragniony znajomych mu widoków turysta tatrzański zaraz po przyjeździe i do tego w zimie? Oczywiście na Halę.





Przyjechałyśmy po półrocznej prawie przerwie z planami wielkimi i honornymi. Rzeczywistość skorygowała je natychmiast a wszystko zaczęło się od tego ze zachciało nam się niemalże pierwszego dnia wejść na Górę od północy. Nie, nie, nie tak prosto z pociągu. Od dwóch miesięcy przygotowywałyśmy się kondycyjnie do tego przedsięwzięcia. Ja nawet przestałam palić papierosy, co powinno świadczyć o powadze, z jaką podeszłam do naszych zimowych planów.

W dolinę weszłyśmy jeszcze w ciemnościach. Skręcając w lewo koło wodospadu wątłe ślady prowadziły nas stromym podejściem pod ścianę Góry. Wychodząc z lasu, pierwsze promienie słońca uchyliły rąbka tajemnicy.



Podchodzimy do stożka lawinowego, który utworzył się pod jednym ze żlebów wyprowadzających na Górę. Jak miecz Damoklesa wisi nad nami lawinowa trójka. Slady zespołu który próbował wczoraj urywają się. Tutaj się wycofali. Decydujemy się na lewy żleb. Jest bardziej stromy, w związku z czym ciągle coś z niego wylatuje, oczyszczając drogę z zalegającego śniegu i lodu. Zmniejsza to zagrożenie że coś na nas lub z nami wyjedzie. Przechodzimy przez lawinisko i pniemy się wyżej. Podchodzimy do zwężenia, które spełnia podobną rolę jak maszynka do mięsa. Wszystko, co spada ze ściany przelatuje przez to zwężenie. Obrywam sporymi kawałkami lodu w szyje i rękę. Wreszcie osiągamy skały, które wyglądem przypominają rybią łuskę. Stoję pod nimi bezradnie po dupę w śniegu i z pomocą dziabek próbuję w nie wejść. Podchodząc do nich byłam pewna, że nie będę miała trudności, ale szybko skały te urosły dla mnie do problemu nr 1. Staram się je ugryźć z różnych stron – i nic. Staję się nerwowa i wściekła, wykonuję coraz więcej bezsensownych działań. Żleb pluje bez przerwy lodem i małymi, ale upierdliwymi lawinkami, które włażą mi przez kołnierz a wylatują nogawkami. Po jakiejś pół godzinie szamotania się robimy odpoczynek, by za chwilą spróbować jeszcze raz. Robiąc Basi tę fotkę…



…zauważam pękniecie , ( widoczne na zdjęciu po lewej stronie) którego jeszcze przed chwilą nie było. Aż nie chce nam się wierzyć, że to koniec podróży. Bez paniki, ale bardzo szybko wykonujemy wycof. Mam łzy w oczach i gigantyczne poczucie winy. Gdyby udało mi się szybko i sprawnie pokonać te skały, nie musiałybyśmy się wracać. Droga zejściowa jest z drugiej strony Góry. Ale o dziwo nikt nie ma do mnie pretensji. Wszyscy troje jesteśmy szczęśliwi ze stok nie wyjechał z nami i w dolinie wypijamy aromatyczną kawę.

Nie dajemy jednak za wygraną. Siedząc przy owej kawie zastanawiamy się jak ugryźć Górę w bezpieczniejszy sposób.

Grań. Grań jest bezpieczna.

O świcie następnego dnia podchodzimy pod grań Góry od wschodu. Idziemy wzdłuż wyciągu orczykowego i na górnej stacji zakładamy rakiety śnieżne. To był mój, oczywiście genialny pomysł. Mam to ustrojstwo pierwszy raz w życiu na nogach. Na początku idzie mi się dobrze, ale kiedy stok stromieje, nie potrafię za bardzo nad nimi panować, nie mówiąc już o trawersach. Pod przełęczą ściągam to cholerstwo i stwierdzam że w butach jest mi wygodniej, bo tu śnieg jest już bardziej wywiany i twardszy. Za chwile najgorsze mam za sobą.



Jeszcze chwila i rozpoczynamy 4,5 godzinną wędrówke na „ostrzu noża”. Grań nie jest trudna, w większości jedynkowa. Jest tylko jedno trudniejsze miejsce. To Wrótka.



Jednak ośmielę się stwierdzić że pomimo niewielkich trudności, jest to droga dla ludzi o silnych nerwach. Ekspozycja bez przerwy. Nie ma ani jednej chwili wytchnienia. Przyznaję że tak wysoko to jeszcze nigdy nie fruwałam, choć Góra najwyższą w Tatrach nie jest. Czuję się na grani fantastycznie i rozkoszuje się niedostępnością miejsca.



Na ostatnich metrach grani dopada nas zła pogoda a mnie kryzys zmęczeniowy.



Na szczeście obydwie rzeczy są krótkotrwałe i niebawem jesteśmy na przełęczy, z której schodzimy po dziewiczym śniegu.



Następnego dnia po południu pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy i idziemy do Morskiego Oka. Schronisko jest totalnie puste, co właściwie powinno mnie cieszyć a jednak wywołuje raczej uczucie smutku i samotności. Przyjemnie byłoby z kimś pogadać, ot, o górach, posłuchać czyichś opowieści, a może i samemu miałoby się coś do opowiedzenia…Po pustych korytarzach przemyka tylko od czasu do czasu, jak duch, autor znienawidzonych przez Słowaków przewodników. Dostajemy ósemkę, z widokiem na zapadające w mrok Miegusze. Na stawie wyrosły po ostatniej lawinie drzewka, ale lód zamknął sią ponownie i znowu można bezpiecznie przez niego przejść. Widok ginących w ciemnościach potężnych szczytów napełnia mnie jakąs dziwną nostalgią. Wiem że teraz biwakuje tam jedyny znajdujący się w Morskim Oku zespół i jestem myślami z nimi, choć wcale ich nie znam.

Rano dołącza do nas Maestro i wspólnie udajemy się w kierunku Buli pod Bańdziochem. Przedwczoraj miałam pierwszy raz do czynienia z dziabkami i od razu poczułam sentyment do tego rodzaju wspinaczki. Podchodzimy bardzo stromymi śniegami i zanim zrobimy pierwsze stanowisko, dziabki stają się już niezbędne. Droga nie jest długa ale dość „pracochłonna”, więc wybaczycie że zdjęcia będą ze zrozumiałych względów już tylko ze stanowisk.



To pierwsze, nieco klaustrofobiczne stanowisko.

Powyżej niego zaczyna się fantastyczna, lodowo-trawkowo-śnieżna ścianka, około 15 m . Mam niesamowitą frajdę. Dziabki wchodzą jak w masło a nietrafione uderzenia wywołują siarkowy smrodek. Sciankę przechodzę na „jeden raz”, bez odpoczynku, bo zatrzymanie się męczy mnie podobnie jak wspinanie.

Na trzecim stanowisku mamy trochę więcej miejsca, więc mogę się czegoś napić i pstryknąć fotę.



Teraz przed nami najtrudniejsze miejsce. Pokryta zielonkawym lodem ścianka, 4+. Bardzo chcę przejść ją w dobrym stylu, jako zadośćuczynienie za niepowodzenie na Górze. Jestem bardzo skoncentrowana i dłuższą chwilę lustruję ściankę, w myślach wybierając optymalną drogę. Za chwilę pierwsze uderzenie dziabki i zaczyna się zabawa. Ogarnia mnie euforia. Nie czuję bólu w łydkach, adrenalina robi swoje. Mam niesamowitą radochę i po prostu zapierdalam po ściance jak mały fiacik. Ostatnie uderzenie dziabki powoduje, że sztywnieję jak koci ogon. 2 mm brakowały a byłabym się wypięła z liny… Kiedy dochodzę do następnego stanowiska, słyszę Maestrowe – no, no…Na szczęście nie zauważył ….

Moimi śladami podąża Basia. Na stanowisku jest mało miejsca i przypięta lonżą mam ograniczoną widoczność. Udaje mi się złapać Basie już na końcówce drogi.



Jeszcze kilkanaście metrów łatwego terenu i stajemy na Buli.



Tutaj oczekuje nas wielka niespodzianka - Pan Robert Janik, człowiek, którego nie muszę chyba przedstawiać. W książce Michała Jagiełły nie ma prawdopodobnie ani jednego rozdziału, w którym nie było by o Nim mowy. Cieszę się, że mogę Go poznać osobiście. Nawet robimy sobie pamiątkowe zdjęcie.



Jeszcze chwila i pan Robert odfrunie w kierunku schroniska, ku parlamentarnej gawiedzi.



My zaś zjeżdżamy na pupach nad Czarny Staw. Tu zatrzymujemy się na dlużej i każda z nas na swój sposób, w milczeniu, przeżywa wydarzenia ostatnich kilku dni. Pomimo zimowej scenerii, przypominam sobie lato, które właśnie tu spędziłam. Zabi Mnich, Mięgusz, Wielka Galeria, Hinczowa Przełęcz, Mnichy…. Góry są puste. I zauważam że z tego właśnie wypływa mój smutek i melancholia. Pomimo dobrych warunków wspinaczkowych, w ścianach nie ma taterników. Kocham ciszę w górach, ale ta cisza nie jest naturalna. To chyba koniec pewnej epoki…

Pozdrawiam
Iwona S