10 sierpnia pełni zapału pojechaliśmy spóźnionym o 3 h (uwielbiam korki w Bochni) autobusem z Krakowa do Lozanny. Ciężka 24-godzinna podróż. Trudno było zasnąć jak się widziało co to kierowcy wyczyniają i jak się pięknie wyścigują z autobusami jadącymi do Nicei i Hiszpanii. 

W końcu dojechaliśmy do Lozanny. I tu początek problemów ... Kierowcy wysadzili nas na Parking du Velodrome, z którego jest jeszcze kawałek na dworzec kolejowy. Wsiedliśmy do jakiegoś autobusu i pytamy się jak tu bilet można kupić. Dowiedzieliśmy się, że w automacie na przystanku. Pięknie - tylko czemu tam wszystko po francusku było (nie żebym narzekał). Wziąwszy pod uwagę skomplikowane użytkowanie automatu z biletami zaoszczędziliśmy te 2,5 CHF i pojechaliśmy na gapę. Kiedy już dotarliśmy na stację kolejową kupilismy bileciki do Zermatt z przesiadką w Visp. Później już jakoś poszło... Ogólnie było to dość kłopotliwe (mieliśmy swoje plecaki + bagaż podręczny + hedną WIELKĄ torbę z papu). Radość po dotarciu do Zermatt była ogromna Później szybko na camping (oczywiście jak wszystko camping nazywa się tam ... Matterhorn).
Na campingu pierwsze spotkanie z Polakami, później poznaliśmy Amerykanina mieszkającego w Holandii - Marka. Urzekł nas swoim hobby. Przyjechał do Zermatt jak to określił "to get drunk" . Szkoda, że wyjechał następnego dnia.
Następnego dnia było brzydko - padało. Koło południa jednak skorzystaliśmy z przejaśnienia, spakowaliśmy się i wyszliśmy w góry - cel: schronisko Theodulo położone 1600 metrów wyżej. Wg właściciela z kempingu do Theodulo są 4 h ... chyba kolejką. No może z lekkim plecakiem. My narzekaliśmy dłużej, tak z 8 h
Tuż przed Theodulo noga wpadła mi w pierwszą szczelinę lodowcową  Wykaraskałem się. W schronisku gorąca czekoladka i rozmowy do późna. Nikomu nie spieszyło się, żeby rozbić namiot przed schroniskiem. Około 22 Włosi ze schroniska zaproponowali nam nocleg za friko - aleśmy szczęśliwi byli.
Następnego dnia o 6 ruszamy w stronę Breithornu. Na lodowcu nie wiążemy się aż do Klein Matterhornu - idziemy skrajem wyratrakowanej trasy narciarskiej. Później po związaniu podążamy w kierunku szczytu Breithornu ... Było trudno - szliśmy "na ciężko" i wysokość oddziaływała na kondycję.W końcu docieramy na szczyt we mgle i silnym wietrze. Szybka fotka i zmywamy się, bo jest nieprzyjemnie. Schodzimy na Breithorn Pass. Mój pierwszy 4-tysięcznik za mną.
Dalsza część planu przewidywała dojście i noclego w Bivacco Rossi. Zaczął padać śnieg i zacierać ślady. Trzeba było wytyczać szlak na lodowcu Verra. Na początku łatwo, później wkurzała nas już ilość szczelin, które musieliśmy w rozmaity sposób przekraczać. Najgorsze były te bez widocznego dna (nierzadko po bardzo wąśkich i niepewnych mostach śnieżnych) ... Przed Bivacco Rossi e Volante pogoda się schrzaniła. Zrobiło się mało przyjemnie - wszędzie biało, silny wiatr, cholernie zimno, a ślady zasypywał śnieg. Nie wiedzieliśmy gdzie jest nasz cel. Stwierdziliśmy, że zamiast do Bivacco Rossi udamy się do schroniska Guide d'Ayas. Przez jakieś 2 h kluczyliśmy po lodowcu z widocznością na 5 metrów szczęśliwie omijając szczeliny. W niektórych miejscach ślady nikły zasypane przez śnieg. Za wszelką cenę chcielismy dojść do schroniska - nie chcieliśmy rozbijać namiotu na lodowcu w takich warunkach. Przez głowę przeszła mi wtedy jedna myśl, którą zapamiętałem - "właśnie tak się umiera w górach". Powiem szczerze, że w Tatrach w zimie nigdy nie trafiliśmy na takie warunki. W Tatrach jest jeszcze pewien komfort, bo bardzo dobrze je znamy, ale tu? Byliśmy pierwszy raz w tym rejonie. Nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie jesteśmy (dopiero rano zobaczyliśmy lodowiec i seraki pod którymi szliśmy. Ppewnym czasie z ramienia zaczęła mi spadać skrócona część liny. Nie było czasu na poprawianie, zarzucałem ją tak, aby nie deptać po niej rakami. Na szczęście po cieżkich 2 godzinach udało nam się dojść do schroniska (cóż to za radość była jak z mgły wyłoniła się sylwetka Guide d'Ayas). Wyglądaliśmy jak Yeti.
W schronisku dobiła nas cena noclegu - 14€. Staraliśmy się obniżyć cenę do 10€ i wtedy szef machnął ręką i pozwolił nam nocować za darmo. Chyba przez to, że wyglądaliśmy tak strasznie dostaliśmy nawet kolację w schronisku (!). Włoska gościnność (Czego nie można powiedzieć o schroniskach po stronie szwajcarskiej - spotykaliśmy samych snobów. W Gandegg'u nawet kazali nam płacić za wodę z kranu !!!). Strasznie nas spaliło i odmroziło tego dnia, czego skutki odczuliśmy dopiero w Zermatt.

Następnego dnia wyruszyliśmy z zamiarem zdobycia Polluxa. Dopiero wtedy zobaczyliśmy którędy zeszliśmy poprzedniego dnia. W jakieś 1-1,5 h dotarliśmy na przełęcz Zwillingsjoch między Castorem i Polluxem. Tu nam się odmieniło – stwierdziliśmy, że idziemy na Castor. Tym razem zmieniliśmy taktykę i postawiliśmy na wejście „na lekko”. Zostawiliśmy namiot i inne niepotrzebne rzeczy na przełęczy i z lekkimi plecakami pomaszerowaliśmy na szczyt. Cały czas łatwiutko bez trudności (poza kopaniem się w śniegu). Niestety nie było tak do końca. 30 metrów pod szczytem zobaczyliśmy przed nami 20-metrową lodową ściankę o nachyleniu 45-50 stopni. Fajnie by było mieć ze sobą jakieś śruby lodowe ... Akurat tego nie wzięliśmy ... Biorąc pod uwagę to, że było to moje pierwsze wspinanie w takim lodzie był to jeden z weselszych żywczyków w życiu. Jakby tego było mało po przejściu ścianki jeszcze 150 metrów bardzo wąskiej grani Castora (taka akurat na 2 złączone buty). Na szczycie na szczęście jest już nieco więcej miejsca. Posiedzieliśmy trochę – później trzeba było wracać tą samą drogą ... Grań, kilka minut złażenia w dół po ściance lodowej i dalej łatwiutko na przełęcz Zwillingsjoch.

Z przełęczy wyruszyliśmy w drogę powrotną w kierunku schroniska Theodulo. Po ok. 2,5 godzinkach człapania przez nasz „ulubiony” Glacier di Verra doszliśmy do Breithorn Plateau. Później zeszliśmy przez Rosa Plateau i nartostrady do schroniska Theodulo. Podziwialiśmy piękne widoki – Alpy w świetle zachodzącego słońca. Pięknie prezentował się masyw Mont Blanc.

Po 20 doszliśmy do schroniska. Włosi ucieszyli się, gdy powiedzieliśmy im, że tym razem za nocleg zapłacimy J.

Następnego dnia w planach było zejście do Zermatt. Wyszliśmy gdzieś o 12 (luksus). Przez większość drogi czułem obtarte palce ... Po 6 godzinach osiągnęliśmy nasz cel. Mogliśmy odpocząć.

Następne 3 dni leczyliśmy się z oparzeń słonecznych. Dzięki temu mogliśmy pochodzić trochę po Zermatt. Jednak większość czasu spędziliśmy ... na ławce na campingu. Nie wiem co myśleli inni ludzie – wychodząc rano w góry żegnali się z nami – siedzącymi na ławce. Gdy wracali zastawali nas w tym samym miejscu, w takiej samej pozycji, z piwem w ręku. Tak to było przez 3 dni (już chyba byliśmy maskotkami campingu). Przez te oparzenia i ropę na ustach wyglądaliśmy jak żule z przytułku (w końcu tak nazywaliśmy namiot).

Po 3 długich dniach trzeba było wrócić do normalnego życia. Wyruszyliśmy z Zermatt w kierunku Monte Rosa Hutte. Ładne widoczki, przyjemny szlak. Na lodowcach Gornergletscher i Grenzgletscher nie ma potrzeby wiązania się – idzie się od tyczki do tyczki po twardej jak kamień szklistej powierzchni lodowca. Około 20 dotarliśmy do Monte Rosa Hutte. Chwila odpoczynku i poszliśmy dalej. Jakąś godzinkę drogi od schroniska rozbiliśmy namiot między skałami. Spotkaliśmy Litwinów (mało rozmowni – spotkaliśmy ich wcześniej na campingu), z których tylko jeden mówił słabo po angielsku. Zdziwili się gdy usłyszeli, że wychodzimy na Dufoura o 3 w nocy (sami wyszli o 5 i tak jak przypuszczaliśmy ... na Dufoura nie weszli).

Po rozbiciu namiotu szybka kolacyjka, dodatkowo zestaw magnez+wapno+Plusssz i do spanka. Wstaliśmy po 3 godzinach snu - około 2. Zebraliśmy się i wyruszyliśmy w kierunku lodowca Monte Rosa. Parę razy zatrzymywaliśmy się, ponieważ nie mogliśmy znaleźć kopczyka kamieni wskazującego szlak (jak się później okazało było tam pełno wariantów szlaku – wszędzie kopczyki – ale to zauważyliśmy dopiero w dzień). Około 5-5:30 weszliśmy na lodowiec, związaliśmy się, założyliśmy raki, kaski, wzięliśmy czekan do ręki i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Chwilę później spotkaliśmy Włochów, którzy ... schodzili. Powiedzieli nam, że nasypało dużo śniegu i powyżej 4000 m.n.p.m. nie da się przejść. Mimo tego poszliśmy wyżej mijając szczeliny i na 4000 stwierdziliśmy ... że ci Włosi to na pewno w zimie w Tatrach nie byli. Było 20-50 cm świeżego śniegu. Strasznie się zakopywaliśmy. To było bardzo męczące. Podejście do przełęczy Sattel było straszne ... 15 kroków i odpoczynek. Pod przełęczą spotkaliśmy przewodnika schodzącego z klientami z Dufoura. Na przełęczy Sattel 10-minutowy odpoczynek (siadłem na plecaku i co chwilę prawie zasypiałem) i dalej granią. Początkowo w stromym śniegu i lodzie, później skałami. Na skalnej grani pogoda się popsuła – dejavu z Glacier di Verra (nie wime jak to zrobiliśmy ale zamiast łatwiejszym ostrzem grani wpakowaliśmy się w jej trawers ...). Mimo tego udało nam się w końcu osiągnąć szczyt Dufourspitze (tego dnia na szczycie byliśmy tylko my i przewodnik z klientami). Pogoda poprawiła się dopiero podczas powrotu. Nagle przewiało chmury i zobaczyliśmy cudowną panoramę Alp ... oraz ekspozycję na grani. Na dół było już zdecydowanie szybciej. Niewielkie problemy przedstawiało tylko przejście przez lodowiec Monte Rosa – strasznie grzało słońce, śnieg topił się bardzo szybko, trzeba było bardzo uważać na szczeliny. Gdy w końcu zeszliśmy z lodowca usiedliśmy na skałach i siedzieliśmy tam z 1,5 godziny. Później, gdy już nabraliśmy ochoty na powrót zeszliśmy do namiotu (wtedy zobaczyliśmy ile kopczyków jest w rzeczywistości). Czas przewodnikowy wejścia na Dufourspitze to 6-7 h od Monte Rosa Hutte. Startowaliśmy z miejsca położonego około godzinę drogi powyżej schroniska i wejście zajęło nam w tych warunkach ... około 12 h. Byliśmy nieco padnięci.
Następnego ranka wstałem jako pierwszy. Chciałem być dobrym kolegą i poszedłem nalać wody w strumyku. Poślizgnąłem się na oblodzonym kamieniu i poleciałem kilka metrów po kamieniach spadając na wyciągniętą prawą rękę. Usłyszałem trzask, złapałem się za bark i pomyślałem: „kur... mało anatomicznie”. Poruszałem, powykrzywiałem rękę i po 30 sekundach bólu bark wskoczył na miejsce. Nalałem wody i wróciłem do namiotu. Wiedziałem, że to koniec wyjazdu w Alpy i planowany jeszcze Mont Blanc będzie musiał poczekać do następnego roku ... Zebraliśmy się, założyłem plecak i wyruszylismy w drogę powrotną do Zermatt.
Podczas zejścia z Monte Rosa Hutte usłyszałem melodyjkę dobiegającą ze skał. Chwilę później znalazłem komórkę. Pogadaliśmy ze znajomymi właściciela komórki. Po jakichś 30 minutach oddaliśmy mu telefon i ku naszemu zaskoczeniu ... wzbogaciliśmy się o 50 CHF.
Dopłaciłem z kolegą po 1 CHF i zjechaliśmy Gornergrat Bahn’em ze stacji Riffelberg. Dziwnie się tam czuliśmy – nas rozpierała energia, natomiast połowa wagonu zasypiała, reszta cały czas ziewała.
Dojechaliśmy do Zermatt. Jakoże było 10 minut do zamknięcia sklepu poleciałem po piwo dla wszystkich. Kupiłem każdemu po 5 i później okazało się ... że drugi kolega też kupił po 5 ... Kilka udało nam się sprzedać J, resztę wypiliśmy razem z nowopoznanymi ludźmi z campingu (m.in. z pewnym Kanadyjczykiem, którego spotkaliśmy idąc na Gornergrat w drodze na Dufoura. Powiedział, że postawi nam piwo jak tam wejdziemy. Jednak my woleliśmy mu postawić). I tak sobie popijaliśmy do jakiejś 4... Następnego dnia wracałem z kumplem do Krakowa. Cud, że udało nam się zarezerwować miejsce w autobusie z Lozanny (niewygodnie się rezerwuje miejsca jak się dzwoni do biura Orbisu jeszcze pod wpływem %). Spakowaliśmy się i w drogę do Lozanny. To była ciężka podróż ... Kac męczył Jakoś dotarliśmy do autobusu i wróciliśmy do Polski (od razu wiedziałem, że wróciłem do ojczyzny, bo mi komórkę ukradli). Nie ma co, to był ciekawy wyjazd, ciekawe co wymyślimy za rok J (znaczy ja na pewno Mont Blanc, którego nie mogłem niestety w tym roku zdobyć. Kolega, który został i pojechał do Chamonix wszedł z jakimiś spotkanymi na miejscu Słowakami. Pewnie za rok też tak sam będę kombinował, chyba że znajdę kogoś do towarzystwa J).

PS. W tym roku mam szczęście do barków. W czerwcu złamanie w obrębie lewego barku, w sierpniu wybicie prawego. Sezon wspinaczkowy kaputt.

WGS

Zapraszamy do galerii z tego wypadu.