W marcu tego roku ukazała się książka „Lekarze w górach. Bohaterowie drugiego planu”, którą napisało dwóch autorów. Z Wojciechem Fuskiem już rozmawialiśmy, teraz przyszła kolej na drugiego – Jerzy Porębski (ur. 1956) jest agentem literackim i współautorem wielu książek górskich, w swoim dorobku ma także kilkanaście filmów dokumentalnych o górach (jako reżyser, scenarzysta bądź producent). Od lat pasjonuje się górami, zna się dobrze z wieloma najważniejszymi ludźmi gór w Polsce. Rozmawialiśmy przede wszystkim o książce „Lekarze w górach”, ale nie zabrakło także pytań o góry w ogóle.

Jak doszło do powstania książki „Lekarze w górach. Bohaterowie drugiego planu”?
Pomysł pojawił się jakieś 4,5 roku temu. Najpierw miał powstać film, ale nie udało mi się zebrać odpowiedniego budżetu. Dokument „Lekarze w górach” ostatecznie powstał, ale w takiej dość surowej wersji, więc nawet go specjalnie nie rozpowszechniam. Pozostał duży niedosyt, bo „napocząłem” temat i widziałem w nim wielki potencjał. Z Wojtkiem Fuskiem przyjaźnię się od wielu lat, razem napisaliśmy „Polskie Himalaje” [książka wydana w 2018 r. jako kontynuacja sześciotomowego wydawnictwa pod tym samym tytułem sprzed kilkunastu lat – przyp. BB], więc zaproponowałem mu współpracę przy kolejnej książce. Poszło nam gładko, „Lekarzy w górach” pisaliśmy razem jakieś półtora roku, może dwa.

0905porebski
Źródło:
Agora

Czy coś szczególnie pana zaskoczyło podczas pisania tej książki? Udało się odkryć coś zupełnie nowego, o czym nikt wcześniej nie pisał?

Żadnej „bomby” raczej nie było. Przyjaźnię się z kilkoma lekarzami doświadczonymi w medycynie wysokogórskiej, szczególnie z Lechem Korniszewskim, dobrze znam się także z Markiem Rożnieckim. Dzięki luźnym koleżeńskim rozmowom poznałem wiele ciekawych historii i od tego się zaczęło. Założyliśmy sobie z Wojtkiem, że nie ma to być żadne kompendium wiedzy medycznej ani opis wszystkich znanych przypadków, które wydarzyły się w górach z udziałem lekarzy. Chcieliśmy po prostu opisać rzetelnie, ale w sposób popularny, medyczną stronę wypraw górskich. Ciekawych przypadków było dużo, szczególnie tzw. samooperacje, kiedy to pacjent i lekarz był tą samą osobą, niczym samuraj. Na pewno można by kontynuować ten temat, ale nie wiem, czy jest sens, bo ewentualny drugi tom musiałby już ominąć sprawy medyczne i opisywać suche wydarzenia.

Wywołał pan moje kolejne pytanie. Na spotkaniu promocyjnym książki prof. Lech Korniszewski opowiedział niezwykle ciekawą historię o tym, jak kaszlał krwią podczas jazdy autobusem po Indiach. Kierowca nie chciał mieć trupa na pokładzie, więc kazał mu wysiąść na najbliższym przystanku, a tam 20-letni miejscowy „lekarz” miał się brać za leczenie prof. Korniszewskiego. Zaczął od zapewnienia go, że w razie śmierci, wyprawią mu piękny pogrzeb. Lech Korniszewski natychmiast wstał i przypadłość okazała się ostatecznie niegroźna. Po latach wszyscy się pośmiali, ale wtedy było naprawdę niebezpiecznie. Przyznał pan razem z Wojciechem Fuskiem, że tej opowieści wcześniej nie słyszeliście. Czy takich historii mogłoby się jeszcze uzbierać na tyle, żeby jednak ten drugi tom powstał?
Takich historii jest dużo, z wieloma lekarzami nie udało nam się w ogóle porozmawiać. Kolejne 400 stron z łatwością udałoby się jeszcze napisać, ale – jak już wspomniałem – byłyby to tylko suche opisy kolejnych wydarzeń: wypadków i akcji ratunkowych. W dodatku trzeba byłoby się skupić na górach wysokich, bo w Tatrach już w ogóle nie ma lekarzy, zastąpili ich ratownicy medyczni, a 90% wypadków obsługuje teraz śmigłowiec. Powtarzanie wszystkich reguł medycyny górskiej w drugim tomie mijałoby się z celem, a duża dawka samych wypadków mogłaby być nieciekawa.

A jak dzieliliście się robotą podczas pisania książki? Każdy z Was miał konkretne rozdziały do napisania, czy wyglądało to bardziej elastycznie?
Jak wiadomo, we dwójkę się pisać nie da, zresztą mamy różne style. Całość pisał Wojtek, który ma duże doświadczenie dziennikarskie i redakcyjne. Ja starałem się podawać mu materiały, a potem czytałem to, co on napisał. On sam na własną rękę też docierał do bardzo ciekawych historii. Ogólnie research i materiały, w większości, spoczęły na mnie, a Wojtek ubrał to w ładną literacką formę. 

Wspinał się pan?
Uprawiałem tzw. wspinaczkę turystyczną, czyli jeździłem w skałki. Przede wszystkim Jura Krakowsko-Częstochowska, ale też trochę Tatry (latem i zimą) czy kanion Ardeche we Francji. Skałki przede wszystkim, ale bez żadnych ekstremów.

Miał pan podczas tych wspinaczek jakiś wypadek?
Teraz mi pan przypomniał – miałem. Wspinaliśmy się na Jurze z Jackiem Kozaczkiewiczem, nieżyjącym już niestety. Był taki czas, jakieś dwa lata, że regularnie jeździliśmy razem w skałki i Tatry. Jakieś banalne wspinanie z górną asekuracją; Jacek stał na górze, ja byłem nieuważny i „omsknąłem się”, a że lina nie była zebrana, to pociągnąłem Jacka. Nie stał na szczęście na skraju i nie spadł, no ale się przewrócił, a skałki są tam dość ostre i trochę się poturbował. Musiałem go zawieźć do szpitala w Zawierciu. Jedyny raz w życiu miałem taki śmieszny w sumie wypadek w górach, ale obyło się bez wzywania lekarza.

Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Na szczęście nie spadł, bo wtedy byłaby dużo poważniejsza sprawa.

Wróciłbym jeszcze do prof. Lecha Korniszewskiego, który na spotkaniu przypomniał wzruszającą historię, kiedy to dostał od wspinaczy medal, zlepiony z części ich medalów za zdobycie szczytu. Jest to także opisane w książce, więc po szczegóły odsyłamy tam. Przywołuję to jednak, bo chciałbym się pana zapytać, czy w dzisiejszych czasach takie romantyczne historie są jeszcze możliwe?
Chciałbym, żeby tak było… Dzisiaj jednak relacje między uczestnikami wypraw są inne niż kiedyś. Ten medal i związane z nim koleżeństwo to główny temat mojego filmu „Zakopiańczycy” sprzed kilku lat, który w październiku wejdzie do kin we Francji. Obecnie dobrze jest, jak członkowie danej wyprawy w ogóle się znają. Dawniej na wyprawy jeździła grupa przyjaciół, którzy razem się wychowywali, razem chodzili na dziewczyny, a potem ich rodziny spotykały się przy okazji świąt. Było tak w środowisku zakopiańskim czy śląskim, wszyscy byli bardzo zżyci ze sobą. Dzisiaj dominują małe wyprawy w stylu alpejskim, często komercyjne, więc trudno o takie romantyczne historie. Mimo wszystko zdarzają się, przykładem wspaniała akcja ratunkowa po Élisabeth Revol.

Dokąd w ogóle zmierza himalaizm? W 2019 r. Nepalczyk Nirmal „Nims” Purja zdobył wszystkie ośmiotysięczniki w 6 miesięcy i 6 dni, w tym samym roku wykonał też słynne zdęcie przedstawiające kolejkę wspinaczy na Mount Everest. Prawdopodobnie z powodu zatorów zginęły wtedy dwie osoby, które nie zdążyły zejść na czas ze „strefy śmierci”. Załóżmy, że uda nam się niedługo wejść na K2 zimą – wtedy najważniejsze wyzwania eksploracyjne w Himalajach skończą się i zaczną dominować wyprawy komercyjne. Czy himalaizm nie dochodzi powoli do ściany? Co pan o tym sądzi?
Taka jest naturalna kolej rzeczy, tak musi wyglądać poeksploracyjna historia Himalajów czy wspinania w ogóle. Ktoś jako pierwszy wszedł na Everest, ktoś był pierwszy na biegunie północnym i południowym, ktoś pierwszy na K2 itd. Ten pierwszy zdobywca pokazał, że jest to możliwe, więc pojawiali się i pojawiają kolejni śmiałkowie. Z czasem zrobił się z tego biznes, za odpowiednią kwotę można wejść na Everest czy zdobyć któryś z biegunów. Ale nie wieszczyłbym końca epoki eksploracji – jest jeszcze wiele niezdobytych siedmiotysięczników, a na ośmiotysięcznikach ciągle są nietknięte ściany, np. północny Broad Peak. Wciąż są bardzo ambitni wspinacze, np. Steve House, w Polsce też kilku takich mamy. Nie zabraknie ścian i problemów himalajskich, natomiast nie będzie kolejnych wejść na dziewicze ośmiotysięczniki, bo ich po prostu już nie ma.

2804lekarz

Skoro już tak przeszliśmy do pytań ogólnych – czy himalaizm to sport? Jerzy Kukuczka pewnie by powiedział „tak”, ale Reinhold Messner w Calgary medalu za osiągnięcia sportowe nie przyjął. Wojciech Kurtyka też z pewnością nie nazwałby wspinaczki i himalaizmu sportem. A jakie jest pana zdanie?

Skłaniałbym się ku Messnerowi. W sporcie muszą być równe warunki dla wszystkich startujących, w himalaizmie nie ma o tym mowy. Zresztą ta dyskusja nie sprowadza się tylko do pytania, czy himalaizm jest sportem. Kiedyś zwróciłem się do Instytutu Adama Mickiewicza z prośbą o pieniądze na film. Ówczesny dyrektor IAM Paweł Potoroczyn zgodził się – według niego góry i wspinanie to część polskiej kultury narodowej i zależało mu na popularyzowaniu tematu. Odwiedziłem także obecnego dyrektora IAM i tym razem dostałem odpowiedź, że wspinaczka to lifestyle i Instytut nie będzie dawał na to pieniędzy. Czym jest zatem wspinaczka? Dla jednych sportem, dla drugich realizacją marzeń, dla trzecich częścią kultury, a dla jeszcze innych to lifestyle. Mogą być inne odpowiedzi, począwszy od ludzi rekreacyjnie wspinających się po skałkach, aż po najsławniejszych himalaistów. Chyba nie ma jednego określenia, z którym by się wszyscy zgodzili.

Wspominał pan trochę o swoich filmach, zresztą chyba nawet bardziej jest pan znany jako filmowiec niż pisarz. No właśnie – a kim się pan bardziej czuje? Woli pan robić filmy czy pisać książki?
Po męczarniach z finansowaniem „Lekarzy w górach” mam już tego „po kokardę” i straciłem ochotę na robienie filmów. To była już dwudziesta któraś produkcja, w której maczałem palce, więc na razie wystarczy. Książki to bardzo ciekawe wyzwanie i teraz w to się angażuję. „Lekarze w górach. Bohaterowie drugiego planu” to moja druga, napisałem też z Darkiem Kortką biografię Maćka Berbeki, ale jej premiera czeka na film, który jest ciągle przesuwany. Ta premiera jest zaplanowana na wrzesień 2020, prawdopodobnie na festiwalu w Zakopanem. Piszę też książkę o Darku Załuskim i kilka z Wojtkiem Fuskiem. Nie będę mówił, że już nigdy nie nakręcę żadnego filmu, bo mnie ciągnie do tego; nie mam jednak ochoty robić tego na zasadzie gospodarczej – wymyślam temat, zbieram sponsorów, a potem martwię, czy się wszystko „zepnie”. Jeśli będę miał odpowiedni budżet, na pewno zabiorę się za kolejny film.

Nie da się ukryć, że film to droższa sprawa niż książka. Chciałbym zapytać o dalsze pomysły, już po skończeniu biografii Dariusza Załuskiego…
To nie będzie biografia, w końcu Darek żyje i ma się świetnie; siłą rzeczy takiej biografii nie można zamknąć w żaden sposób. Wybraliśmy z Darkiem dziesięć wypraw, w których brał udział i które kręcił. Opiszemy takie wyprawowe życie, zarówno z perspektywy wspinacza, jak i filmowca. Na pewno będzie „Netia K2 Polska Wyprawa Zimowa” (2003), kolejna wyprawa na K2 z Gerlinde Kaltenbrunner (2011) czy Everest z Wojtkiem Kukuczką (2012). Chcemy po prostu zebrać i opisać najważniejsze wyprawy, w których brał udział Darek. Jestem jakoś w połowie, więc jeszcze trochę to potrwa.

Wojciech Fusek w rozmowie ze mną przyznał także, że pracują panowie wspólnie nad biografią Janusza Kurczaba i jest ona w dość zaawansowanym stadium. Przyznał się także, że planujecie napisać książkę o etyce w górach. Może pan coś jeszcze powiedzieć o najbliższych planach pisarskich?
Mogę potwierdzić, że właśnie nad takimi książkami pracujemy, zbieramy materiały. Początkowo chcieliśmy pisać o etyce w górach, ale życie weryfikuje różne plany, bo nie do końca czujemy się uprawnieni, żeby o tym pisać. Opiszemy ileś tam wydarzeń w górach, pewnie z naszą oceną. Skupimy się głównie na tych pozytywnych, bo nie chcemy nikomu niczego wytykać. Zbieramy historie romantyczne, jak wspominana już z medalem dla Lecha Korniszewskiego. Zresztą wspinacze, o których pisaliśmy i będziemy pisać, też się różnie zachowywali, raz lepiej, raz gorzej… Nie czujemy się uprawnieni, żeby te wszystkie zachowania segregować na dobre i złe. Także zamiast „etyka w górach” bardziej adekwatny byłby tytuł „romantyzm w górach”. Chcemy zająć się pięknem koleżeństwa, a uciec od etyki i oceniania.

Podejrzewam, że dużo trudniej byłoby też namówić głównych bohaterów na takie zwierzenia.
Zgadza się, nie chcemy wywołać awantur i skupimy się na tej romantyce.

Ostatnie kilka lat to w ogóle wielki „boom” na książki górskie w Polsce. Przoduje tutaj Wydawnictwo Agora, ale Wydawnictwo Literackie czy Marginesy wcale nie zostają w tyle. To dość ciekawe zjawisko, bo tylko niewielki procent Polski to góry, i to jeszcze niezbyt wysokie. Élisabeth Revol wprost przyznała, że zazdrości nam tak rozwiniętej kultury górskiej i tego, że tak wielu Polaków kibicuje himalaistom. Skąd się bierze ta miłość Polaków do gór?
Nieżyjący już niestety Michał Jagiełło twierdził, że ratownictwo górskie jest w Polsce częścią kultury narodowej. Dlatego też wspinanie i nasze wielkie sukcesy w tej dziedzinie także stały się częścią kultury. Polacy są zakompleksieni i pragną sukcesów, więc kochają też wspinanie, gdzie byliśmy liderami na świecie. Abstrahując chwilowo od tego, czy himalaizm jest sportem – nie ma chyba takiej dyscypliny, w której przez 10 lat byliśmy światowym liderem. Himalaizm i związane z nim sukcesy wniósł bardzo wiele w życie Polaków, żyjemy tymi sukcesami po dziś dzień. Kilkanaście lat temu zacząłem działać jako agent literacki i od początku namawiałem Agorę, żeby weszła w tę tematykę. Broniła się jakieś 2-3 lata, miała wtedy zupełnie inny profil wydawniczy. W końcu ukazały się w 2008 r. pierwsze „Polskie Himalaje”, potem była przerwa, aż udało się wydać „Freedom Climbers” Bernadette McDonald, czyli w polskiej wersji „Ucieczkę na szczyt” (2012). No i tak powoli, krok po kroku, doszło do tego, co mamy dzisiaj. Właściwie w większości tytułów górskich Agory maczałem palce, bo zjeździłem kawał świata ze swoimi filmami, znam środowisko górskie i orientuję się, co warto wydać. Agora kupiła już prawa do kolejnych książek, które jeszcze się nie ukazały, więc na pewno będzie co czytać w najbliższym czasie. Sprzedaż książek górskich w Polsce jest największa na świecie. Każdego roku na konkurs książki górskiej w Lądku Zdroju wypływa ok. 50 tytułów; w języku hiszpańskim, którym przecież oprócz Hiszpanii mówi prawie cała Ameryka Południowa, tych książek jest dużo mniej. Znam też nieźle rynek włoski oraz francuski i tam też jest dużo bardziej ubogo. Wracając do pytania o popularność tematyki górskiej w Polsce – widać to nie tylko po ilości wydawanych tytułów, ale także po ilości sprzedawanych egzemplarzy. Czasem nawet zastanawiam się, czy nie dochodzimy do ściany, bo przecież rynek w końcu się nasyci. Ale póki co, z łatwością wchłania kolejne książki, a następne są już pisane i przygotowywane do wydania. Wystarczy latem pojechać w te nasze małe Tatry, gdzie spotkamy tysiące turystów na każdym ze szlaków; kiedy zabierałem tam znajomych obcokrajowców, przecierali oczy ze zdumienia. Gdzie indziej jest to niespotykane.

Trochę to sobie porównuję do siatkówki – też mamy wielkie sukcesy w tej dyscyplinie, bardzo mocną ligę, a książek o siatkówce na rynku jest bardzo mało. Ale w kwestii gór: rynek wciąż się nie nasycił i wchłania kolejne książki. A jakich książek, według pana, jeszcze brakuje? Czy są jakieś nisze wydawnicze, które można by wykorzystać?
Wśród tych tytułów, które już zakupiła Agora, jest kilka sztandarowych, światowych biografii. Na pewno spotkają się z dobrym odzewem czytelników. W przypadku polskich biografii to już powoli się kończą tematy, bo przecież nie będziemy publikować czwartej książki o Wandzie Rutkiewicz czy piątej o Krzyśku Wielickim. Jest kilka takich tematów przekrojowych, które chcemy z Wojtkiem zrobić, ale nie będę o nich mówił, bo wiele osób szuka pomysłów. Przy wsparciu Agory na pewno będziemy wydawać książki przez kilka najbliższych lat.

Wróćmy na koniec do złotej ery polskiego himalaizmu w latach 80. Co uważa pan za największe osiągnięcie tych czasów? Pytam, bo odpowiedzi nie zawsze są oczywiste – np. Krzysztof Wielicki jest chwalony za zimowy Everest, Broad Peak czy Lhotse w gorsecie ortopedycznym, a sam za jedno ze swoich największych osiągnięć uznaje solowe wejście na Nanga Parbat w 1996 r.
Na pewno wielkim sukcesem są wszystkie zimowe wejścia na ośmiotysięczniki, bo przecież ta złota era zaczęła się właśnie od zimowego Everestu. Skalę tych osiągnięć pokazują obecne trudności przy próbach zdobycia K2, a przecież możliwości techniczne są dużo większe. Z tych wejść zimowych szczególnie wyróżniłbym drugie, czyli wejście zakopiańczyków na Manaslu w 1984 r. To był pierwszy zimowy ośmiotysięcznik w stylu alpejskim i bez tlenu. Z pewnością trzeba też wymienić dokonania Wojtka Kurtyki i Jerzego Kukuczki, ich trawersy, ściany itd. Wanda Rutkiewicz i jej wejście na K2 czy Everest z całą związaną z tym aferą, zakopiańczycy i południowa ściana Annapurny obok drogi Boningtona. Można by o tym godzinami rozmawiać przy świecach, ale tak ad hoc: przede wszystkim Kukuczka, Kurtyka, Wielicki, Wanda, zakopiańczycy i klub śląski. Tych osiągnięć było naprawdę dużo i można je oceniać według różnego klucza. Zupełnie czym innym jest zimowe wejście na Everest, a czym innym Shining Wall Wojciecha Kurtyki. Nie jest to sport, więc też trudno tutaj wprowadzić jakąś miarodajną klasyfikację.

Na koniec chciałbym zadać pytanie, którego ponoć nie powinno się zadawać… Po co ludzie chodzą w góry?
Góry są romantyczne, pomagają ludziom – mówię tu o sobie – zmierzyć się z samym sobą, ze swoim wysiłkiem, ze swoimi ograniczeniami. Góry są też od zawsze siedzibą bogów. Jedynie Posejdon mieszkał w morzu, poza tym zawsze trzeba ich było szukać w górach. Góry mają więc ten element boski, mistyczny, z którym można się tam spotkać; piękne wschody i zachody słońca. Nie muszą to być od razu Himalaje, wspaniale jest też choćby na Babiej Górze. Każdy ma swoje ulubione góry – pochodzę z Bielska-Białej, więc moje to Beskid Śląski. Każde góry są inne i piękne na swój sposób, ale wszędzie jest ten element mistyczny, a także odkrywczy. Nawet jeśli na jakimś wierzchołku będę tysięcznym zdobywcą, to i tak jest to wspaniała sprawa. W górach możemy doświadczyć bardzo wiele, począwszy od zmagania się z samym sobą, aż po dotknięcie sacrum. I mówię to jako ateista.

Rozmawiał: Bartosz Bolesławski