Politechnikę Śląską wybierają ludzie, którzy cechują się nie tylko ambicją, towarzyszącą zróżnicowanym zainteresowaniom, ale także niezwykłą wytrwałością i pokorą. Wśród absolwentów Uczelni znajduje się Ryszard Pawłowski – polski taternik, alpinista i himalaista. Jego pasja zaprowadziła go m.in. na dziesięć ośmiotysięczników. Wspólnie z Jerzym Kukuczką, Januszem Majerem, Krzysztofem Wielickim i innymi sławnymi himalaistami zdobywał kolejne szczyty.

Kiedy zainteresował się Pan wspinaczką?

Pochodzę z Pomorza, z województwa kujawsko-pomorskiego. Przyjechałem na Śląsk jako czternastolatek. Trwał wtedy nabór do Zasadniczych Szkół Górniczych, dostawało się wszystko za darmo: internat, książki, zeszyty oraz utrzymanie. Chciałem też robić coś więcej – wyjść poza świat szkołyi internatu. Zacząłem chodzić do Pałacu Młodzieży – na zajęcia sportowe, zapasy, strzelanie, później na kółko szachowe. Uprawiałem też judo. To najbardziej mi się spodobało. Przez 6 lat intensywnie ćwiczyłem, byłem nawet wicemistrzem województwa. Jednocześnie ukończyłem Zasadniczą Szkołę Górniczą. Poszedłem do Technikum im. Stanisława Staszica w Dąbrowie Górniczej. Później podjąłem pracę na kopalni. Zacząłem chodzić po górach i jaskiniach. Jednym z moich większych osiągnięć było zdobycie z Jurkiem Kukuczką dna jaskini Wielkiej Śnieżnej – 770 m pod ziemią. Jurek Kukuczka mieszkał na tym samym osiedlu, gdzie ja miałem internat. Spotkaliśmy się w Klubie Wysokogórskim.

Gdy już zacząłem pracować, postanowiłem, że chciałbym skończyć studia. Były to studia wieczorowe na Wydziale Elektrycznym Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Na kopalni pracowałem jako elektryk (mój ojciec też był elektrykiem). Miałem predyspozycje do rozwiązywania zagadek logicznych. Bardzo dobrze radziłem sobie z fizyką i matematyką. Spodobało mi się. Nie było to takie łatwe, bo jednocześnie pracowałem na kopalni i dojeżdżałem pociągiem do Gliwic. Wtedy musiałem zrezygnować z judo. Zacząłem tak, jak każdy spośród tych, którzy wtedy chcieli się wspinać – Jurek Kukuczka, Krzysiu Wielicki, Adaś Zyzak, Janusz Majer. Najpierw skałki, później Tatry latem i zimą, Alpy. Czytałem dużo książek podróżniczych i nigdy nawet nie marzyłem, że mogę wyjeżdżać w najwyższe góry i być na każdym kontynencie. Nie miałem wtedy ani grosza, ale klub dofinansowywał tych, którzy się wyróżniali. Wykonywałem też roboty wysokościowe – malowaliśmy kominy, wieże kopalniane. Były to dobre pieniądze, których część można było przeznaczyć na wyprawy. Organizowaliśmy wyjazdy klubowe w różne góry świata: Andy, Alpy, Himalaje, Karakorum, Kordyliery.

W 1977 roku byłem w Afganistanie, gdzie zdobyłem swoje pierwsze trzy szczyty siedmiotysięczne. Aby mieć czas na góry, starałem się jak najszybciej zaliczyć egzaminy na Politechnice i wtedy 20 dni wykorzystywałem na pobyt w Tatrach. Byłem przygotowany fizycznie dzięki uprawianiu judo. Byłem też ambitny, więc szybko mnie zauważono. Po jakimś czasie zaproponowano mi, żebym poprowadził wyprawę na Mount Everest. W 1984 roku po raz pierwszy udało mi się wejść na Everest, wprowadzając przy okazji dwóch klientów. Przez bardzo długi czas większą satysfakcję dawały mi szczyty trudne technicznie. Ulubionym rejonem była Patagonia. Podczas pierwszego wyjazdu, który udało się zrealizować z Klubem Wysokogórskim w 1987 roku, jako jedyny z naszego klubu wszedłem na Fitz Roy. Jest to najhonorniejsza góra w Patagonii argentyńskiej. Było to pierwsze polskie przejście.

Po 10 latach byłem liderem wyprawy, która po raz pierwszy wyjechała do Patagonii chilijskiej w Torres del Paine. Tam jako pierwsi Polacy wchodziliśmy na dwie trudne turnice – turnię centralną i północną. W moim zespole był Janusz Gołąb, wciąż bardzo dobry, wspinający się himalaista.

Po skończeniu Politechniki Śląskiej zaproponowano mi pracę na kopalni, awans. Proponowano mi różne stanowiska i duże zarobki, ponieważ pracowałem tam 15 lat. Pasja przeważyła, zwolniłem się z kopalni. Założyłem własną agencję górską Patagonia. Od wielu lat wyjeżdżam w góry często, jednego roku organizuję po kilka wypraw. Czasami są to łatwe szczyty – np. Elbrus, Aconcagua, Mount McKinley i szczyty w Alpach.

Co popycha do uprawiania tej dyscypliny w najbardziej ekstremalnej formie?

Każdy może się wspinać. Nie każdy jednak osiągnie „wyżyny”. Żeby to zrobić, trzeba mieć niesamowite zdrowie i przygotowanie fizyczne, a w górach najwyższych także niesamowitą psychikę. Czasami narażamy swoje zdrowie, a nawet życie.

Miałem kilka takich przypadków. Po zejściu z Everestu w 1997 roku złapaliśmy biwak na 8500 m. Byli tam ludzie z innych wypraw, np. Belg Pascal de Brouwer. Zmarł na tej wysokości, mimo że Szerpowie starali się mu pomóc. Drugi z kolegów – Portugalczyk João Garcia – miał wszystkie palce odmrożone, cudem udało się go uratować. Ja przesiedziałem tę noc na 8500 m bez żadnych odmrożeń. Nie ukrywam, że przydała się moja psychika. Nie wiem, na ile psychika się kształtuje w człowieku w trudnych sytuacjach, ale trzeba mieć wrodzone predyspozycje.

To nie był mój pierwszy raz. W innych górach wspinałem się samotnie, np. zimą w Tatrach po kilka dni. Byłem w różnych sytuacjach, podczas których zdarzały się wypadki śmiertelne, ponieważ były to wyprawy sportowe. Nigdy mnie to nie zrażało, uważałem, że jestem dobrze przygotowany. W trudnych sytuacjach dawałem sobie radę.

Kiedy wspinaliśmy się z Jurkiem Kukuczką w roku 1989 na południowej ścianie Lhotse, Jurek w pewnym momencie odpadł, lina się zerwała. Musiałem schodzić samotnie. Nawet nie zdążyłem dojść do namiotu. Biwakowałem na 8000 m. To był teren bardzo trudny. Wielu ludzi paraliżuje strach. Mnie świadomość, że walczę o swoje życie mobilizuje. W paru sytuacjach to właśnie uchroniło mnie przed tragedią.

Dodam jeszcze, że bardzo często nie wystarczą same umiejętności, zdrowie i psychika czy doświadczenie, ale także łut szczęścia. Kiedy odpadłem na Pumori i spadałem kilkaset metrów z lawiną, obijając się o skały, myślałem, że już w ogóle nie mam najmniejszych szans na przeżycie. Wbiłem się na szczęście w śnieg.

Są to więc predyspozycje, uwarunkowania genetyczne, później oczywiście praca nad sobą, psychika i szczęście. Gdy wszystkie te elementy się zgrają, to można dużo osiągnąć.

… jak przetrwanie nocy w ekstremalnie trudnych warunkach w górach podczas „biwaku śmierci”?

Trzeba mieć doświadczenie i bardzo silną motywację, żeby przeżyć, i niesamowitą psychikę. Liczy się też wiedza – miałem świadomość, że pokonanie stresu związanego z lękiem o przetrwanie będzie kosztować mnie dużo energii. Byłem wtedy na 8500 m, wiedziałem, że muszę przeczekać noc. Nie miałem śpiwora, żadnego jedzenia. Od pierwszego momentu to była mobilizacja, że muszę przeżyć, że nie mogę się poddać. Nawet nie przeszło mi przez myśl, że się odmrożę. Walczyłem od pierwszej minuty. Ruszałem palcami rąk i nóg, wykonywałem drobne ruchy ciałem. Wiedziałem, że ani na minutę nie mogę zasnąć. Przy zamarznięciu człowiek wpada w taką apatię. Później robi mu się ciepło i miło. Kiedy zasypia, może się już nie obudzić. Udało mi się przetrwać do rana. Później dotarli do mnie Szerpowie. Właściwie nie potrzebowałem pomocy. Pomocy potrzebowali wspomniany już Belg i Portugalczyk. Pierwszy z nich był komandosem, miał na koncie kilka szczytów ośmiotysięcznych. Po tej nocy nie był w stanie schodzić, zmarł. Drugi – doświadczony wspinacz – był tak poodmrażany, że amputowano mu wszystkie palce.

Czy korzysta Pan z nowoczesnych technologii podczas wypraw?

Tak, ale widzę przy tym, że technologie w pewnym sensie odarły wyprawy z romantyzmu. Teraz w bazie pod K2 siedzi się, ogląda telewizję i czeka aż przyjdzie prognoza pogody z informacją, że będzie dwudniowe okienko pogodowe [śmiech]. Wtedy wychodzi się w góry, a gdy pogoda się zaamuje, wraca się do bazy. Kiedyś przy stole graliśmy w karty, prowadziliśmy rozmowy. Teraz każdy skupia się raczej na swoim laptopie czy telefonie. Kiedy coś się wydarzy, to cały świat w zasadzie o tym wie, bo jest łączność.

Ale oczywiście już mówiąc zupełnie poważnie, dzięki nowoczesnym technologiom wspinanie jest łatwiejsze. Jest lepszy sprzęt. Liny, raki, buty podgrzewane, doskonałe kombinezony, rękawice… Nie ma jednak już satysfakcji, że zrobiło się coś samodzielnie.

Teraz wyprawy narodowe wspomagają się Szerpami, tragarzami wysokościowymi. To jest już zupełnie inna dyscyplina. Chyba było też silniejsze poczucie wspólnoty. Po wejściu, po zdobyciu najtrudniejszego szczytu, nawet jeśli zdobyła go jedna czy dwie osoby, mówiło się: „wyprawa polska, wyprawa katowicka czy gliwicka zdobyła ten szczyt”. Obecnie wymienia się kogoś, kto korzystał z pomocy kilkunastu kolegów, ale to jego promuje się w mediach. Nie jest to dobre. Powinno być to wspólne działanie i pasja. Każdemu powinno zależeć na wejściu. Tak jak w każdej sportowej drużynie. Mamy Lewandowskiego, Piątka czy innych, ale szczycimy się naszą reprezentacją.

Jaka jest dziś nasza pozycja na świecie w tej dziedzinie?

Polacy, Czesi, Słowacy byli grupą, która zdobywała największe sukcesy w latach 80. Wtedy absolutnie dominowaliśmy w górach najwyższych. Wcześniej Francuzi, Amerykanie i Włosi zdobywali niezdobyte szczyty ośmiotysięczne. Nie jesteśmy już grupą wiodącą na świecie. To już nie są czasy Jurka Kukuczki, Krzysia Wielickiego czy Wojtka Kurtyki. Są pojedynczy ludzie, którzy mają szansę, ale nie jest to czołówka światowa.

Czy przydało się doświadczenie zdobyte podczas pracy w kopalni?

Trudne warunki na kopalni były dla mnie jak trening. Widziałem wypadki śmiertelne, co w górach też się zdarza, ale również pracowałem w hałasie, złym oświetleniu – to wymagało nieustannej koncentracji, wyostrzenia zmysłów. Ktoś inny biega, uprawia triathlon, jest niesamowicie silny, nagle przeziębia się czy ma kłopoty żołądkowe i to już go eliminuje w wejściu na szczyt. Nie mam problemów z przeziębianiem się, z kondycją, z dużą wysokością.

Jest Pan naszym absolwentem – jak wspomina Pan okres studiów na Politechnice Śląskiej?

W tym czasie, kiedy studiowałem wieczorowo, studia dla wielu niekoniecznie miały jakieś znaczenie. Mówiono mi: „Rysiek, po co robisz te studia?
Zwykły robotnik czy kierownik zarabia więcej niż inżynier czy magister”. Ja jednak bardzo chciałem je skończyć. Dojeżdżałem na uczelnię pięć razy w tygodniu, każdego dnia po pracy. Forma wieczorowa jest specyficzna, nie pozwala tworzyć wspólnoty, bo każdy ma już tak naprawdę swoje, w miarę poukładane życie, często rodziny i zobowiązania. Po latach wciąż się chwalę, że skończyłem Politechnikę Śląską. To daje mi olbrzymią satysfakcję. Pewne rzeczy docenia się po czasie. Mój młodszy brat początkowo też negował studia, ale po tym jak uległ poważnemu wypadkowi na wysokości, odkrył, że dzięki studiom znalazł pasję. Po wypadku skończył studia pedagogiczne z wyróżnieniem i jest instruktorem wspinaczkowym pomagającym osobom niepełnosprawnym.

I ostatnie pytanie: czy planuje Pan zimową wyprawę na K2?

Nie wybieram się. Ale jeżeli jednak bym się wybrał, to w roli mentora. Mógłbym doradzać młodszym kolegom, ponieważ „przerobiłem” wszystkie zasadzki gór na swoim organizmie. Takie połączenie dojrzałości i młodości było tradycją podczas wypraw przed laty. Myślę, że sprawdziłoby się i dzisiaj. Młodzi, ambitni, którzy potrafią podejmować ryzyko, są dobrze przygotowani fizycznie i technicznie, wspomagani doświadczeniem. Tak, jak na uczelni.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Jadwiga Witek

Źródło:
mat.pras. Biuletyn Politechniki Śląskiej