Czy jest na sali ktoś, kto chciałby posłuchać prawdziwie karpackiej muzyki, ale jednocześnie woli wczesne nagrania Pink Floyd od Trebuniów Tutków, przedkłada Deep Purple ponad Zakopower, a jazgoczącą gitarę elektryczną i zmasowany atak organów hammonda ponad piszczałki, złóbcoki i pasterskie dzwoneczki?
Zespół Phoenix powstał w Timişoarze, w samym sercu Transylwanii w nieszczególnie wesołych w Rumunii latach sześćdziesiątych pod nazwą The Saints. Początkowo była to zwyczajna kapela bigbitowa jakich wiele wówczas zakładali za żelazną kurtyną chłopacy marzący o zostaniu drugimi Beatlesami, Stonesami czy The Who.

Mimo licznych sukcesów artystycznych i dobrych piosenek zespół borykał się z kolejnymi problemami. A to securitate domagało się zmiany nazwy na niekojarzącą się z religią — wówczas to wybrali szyld Phoenix, a to władzy nie podobały się teksty, a to muzyka była zbyt "zachodnia".

okładka cantofabule
Fragment występu Phoenix na festiwalu w Sopocie w 1973 roku (oraz trochę zabawy w Szybkich i Wściekłych w wykonaniu Fiatów 126p)

{youtube}413F7xSoNSA{/youtube}

Zespół postanowił obejść ten ostatni zarzut dodając do swego brzmienia coraz więcej elementów rumuńskiej muzyki lodowej i czerpiąc garściami z karpackiego folkloru, co wyszło im na dobre. W "etno-rockowym" stylu, czasem nawet z operowym zacięciem utrzymane były dwie pierwsze długogrające płyty Phoenix. Chłopcom udało się nawet wystąpić w Polsce na festiwalu w Sopocie, gdzie ich sekcja rytmiczna poza perkusją i tamburynami składała się m.in. z kłapiących paszczami turoni.
Zespół pracował wówczas nad operą opartą na wątkach słynnej rumuńskiej ludowej legendy o wielkim budowniczym Mistrzu Manole. Niestety ingerencja władz w ich artystyczne zamysły okazała się tak głęboka, że z całej opery zostały jedynie skrawki, wydane jako marny singielek.
Wtedy chłopcy postanowili pójść na całość. Wzięli wszystko co najlepsze z mądrości ludowych opowieści, odwiecznej pieśni granej przez karpackie połoniny, pogańskiego światopoglądu, folkowej mistyki, dodali do tego pulsujący bas, dudniącą perkusję rodem z krautrocka, surowe gitary, kosmiczne odjazdy w stylu Floydów, rozbudowane, progresywne kompozycje, ale bez zadęcia typowego dla tego gatunku w fazie schyłkowej i pustego patosu, piękne harmonie wokalne, zmieszali to wszystko, nagrali na setkę i tak w 1975 roku powstała płyta "Cantafabule".

"Cantafabule" w całości

{youtube}e0-iUrRN8R8{/youtube}

Niemal siedemdziesięciominutowej płyty słucha się bez najmniejszej "wschodnioeuropejskiej" taryfy ulgowej, czy myśli w stylu: to tak brzmi, gdyż reżim nie pozwalał, jakby chłopaki byli z zachodu dopiero daliby czadu. Nie. Dali takiego czadu na jakich ich było stać i "Cantofabule" to dziś jedna z najlepszych płyt z rockiem progresywnym lat siedemdziesiątych i najmocniejsza nić spajająca Karpaty i muzykę rockową.

Hubert Jarzębowski