17 maja - wziąłem udział w PZU Gdańsk Maraton. Ostatni sprawdzian wytrzymałościowy przed wylotem na Alaske. Wynik zaskakujący - a wyglądało to mniej więcej tak:

Przygotowałem się do startu jak zwykle - rozgrzewka, rozciąganie, wiało na zewnątrz hali więc się nie za bardzo kwapiłem aby sterczeć na zewnątrz, zapodałem napój z Octagonu zaproponowany przez trenera FitMax-u Marka. Wyszedłem aby się ustawić do startu - liczyłem na czas 3.45 a jakby zabrakło mocy to z 4.00 też bym się cieszył. Stanąłem za pacemaker-ami z balonikami o czasie 4.00. Pacemaker to taki gość, który jest wyznaczony i oznaczony (np. jak w tym przypadku balonikami na sznurku, fruwającymi nad takim delikwentem) danym czasem, w którym ukończy bieg - czyli jego zadaniem jest trzymać równe tempo przez cały maraton i prowadzić biegaczy, którzy chcą osiągnąć dany rezultat. Pacmakerzy na przedmiotowym maratonie byli ustawieni co 15 minut. Wymyśliłem, że jeśli zacznę za balonikami 4.00 i ich wyprzedzę to zaplanowaną normę osiągnę.

Denali 2015

Denali 2015

Maraton wystartował, zapodałem raźne tempo ale takie, które mi odpowiadało - wystarczyło aby po paru kilometrach przegonić peaemarkerów z czasem 3.45.

To mój 52-i maraton - przygotowanie - raczej nie nazwałbym tego wzorcowym przygotowaniem maratońskim - miałem ostatni czasy inne spawy na głowie. Ryzyko mojego swawolnego biegu takie, że jak przeforsjue to jak mnie zetnie po trzydziestce to mi się przypomną czasy pierwszych maratonów, kiedy to umierałem wlokąc się do mety po zderzeniu ze "ścianą".

Nic to, uzupełniam regularnie płyny na punktach odżywczych, wcinam banany i po paru kolejnych kilometrach widzę na agrafce (to wtedy gdy trasa zawraca i biegacze, którzy są z przodu mijają tych co jeszcze do zakrętu nie dobiegli) widzę chłopaków z balonikami 3.30. Daleko są przede mną ale niech to - nogi mnie niosą - a może to Octagon mnie niesie - skończy się moc z gumi jagód i zaliczę zgon - niemniej jednak dość-dosyć mijam kolejnych biegaczy i trudu to mi nie przysparza. Pogoda jest tyle o ile - nie za gorąco bo chmur sporo. troszkę jakby dusznawo ale wiatr to niweluje, no może tylko czasem nieco z tym wiatrem to trochę za mocno duje, ale daje się wytrzymać.

No dobra - trzymam dalej swoje tempo - i proszę spotykam znajomego z Zakopanego - doświadczony maratończyk - mocny zawodnik - zszedł z trasy - chyba jednak trochę za mocno duje - przy takiej przeszkodzie nie zrobi się dobrego czasu.

Marcin z medalem

Marcin z medalem

Ja lecę dalej - bardzo pilnuję spożywania napojów i zapodawania bananów - pozyskana z nich energia zwróci się po trzydziestce (mam nadzieję). Podziwiam zabytki Gdańska - Muzeum Solidarności, Starówkę,, Pomnik Neptuna. Kawał historii i w ogóle przyjemnie tak pozwiedzać w biegu coś miłego dla duszy i oka.
Kibice są wspaniali, krzyczą, klaszczą, dmą w trąbki, trzymają transparenty. Aż nie sposób się nie uśmiechać.

Jest nieźle - tylko dlaczego cały czas pod wiatr - mam nadzieję, że niedługo się to odwróci, bo to dopiero pierwsza połówka ale jak tak dalej pójdzie to akumulatory się wyczerpią. A baloników z uciekającymi 3.30 wciąż nie mogę dostrzec. Jedynie co mnie cieszy to to, że wciąż to ja wyprzedzam kolejnych zawodników a nie odwrotnie - jest progres.

Osiągam połówkę - teraz zacznie się maraton. Gdzieś na 22 km widzę w oddali baloniki - chyba bo na długiej prostej łatwo się pomylić w tym tłumie, ale zdaje mi się, że to baloniki powiewają kilkaset metrów z przodu. Pieknie - plan jest taki, że robię swoje - myślę, ze w tym tempie dogonię ich za jakieś 10 km, no najwyżej 15-e. Oby tylko nie przedobrzyć, bo jak się zapomnę, bujnę do przodu za szybko to później nie ma już odwrotu - jest tylko ściana.
No to trzeba trochę popracować. Nic nie zmieniam, wciąż robię swoje. Jak dojdę pacemaker-ów to będzie sukces, na który nie liczyłem - ale wciąż się dobrze czuję, jest moc. Zresztą, jeden z kibiców trzyma kartonik z napisem "PRZYBIJ PIĄTKĘ MOCY" i namalowaną dłonią - przybijam z nim "piątke" - jest moc, ale gdzie są baloniki, biegnę, biegnę a tu nic. Może mi się tylko zdawało, że je widziałem - a przyśpieszyć bardziej już mi nie wolno- oj nie.
 
Wciąż to ja wyprzedzam - powoli - spokojnie - sukcesywnie - czyli jest progres - jest dobrze - przede mną biegnie fajna spódniczka - takie tam, ale można na chwilę oderwać myśli - na maratonie - błogosławieństwo - a jak ktoś twierdzi inaczej to... I kibice - jaką oni robię robotę - każdy uśmiech, baner ręcznie pisany, zachęta do dalszego parcia - już niedaleko - krzyczą. No tak, mniejsze pół - ale to właśnie to pół, które stanowi o maratonie.

Prę do przodu, wiatr na szczęście w tym momencie pomaga - prawie nie czuję go a ta, jak wszyscy marynarze i skoczkowie doskonale wiedzą, oznacza, że dmucha mi w plecy i zrównując się z moim tempem biegu pozornie wynosi zero.

Kolejna prosta i proszę - oto znów w oddali widzę swoje baloniki. teraz już wyraźnie. Zostało mi do nich wciąż parę setek metrów ale wyraźnie przybliżyłem się do nich od ostatniego razu. Teraz już ciężej z dochodzeniem kolejnych zawodników - nasze tempa zrównały się - muszę trzymać swoje - na każdym kilometrze zmniejszać sukcesywnie dystans do baloników. Tuż przed 28-ym kilometrem kibicują na poboczu uczniowie wyglądają na podstawówkę. Na ulicy narysowany jest wielki napis "Dalej, do przodu - Ogień". Tekst rodem, jakby go Zmechol napisał - ale nie wydaje mi się - to raczej ci mali kibice - rosną głowy pod hełmy - jest moc, a ja prę dalej do przodu (tak jak napisali na ulicy).

Tylko ten wiatr - znów w mordewind. Teraz bywa, tak że jak czasem zawieje to w miejscu zatrzymuje. Raz jak zaduło, to facet tuż za mną aż jęknął. Ale co mi tam taki wiatr - myślę sobie - za parę dni będę wchodził na Denali to dopiero będą wiatry.

Ale mijam 30-y kilometr i nie zanosi się abym złapał pacemaker-ów za szybko. Każde 10 metrów, które nadrabiam okupione jest pracą. Nie mogę już przyśpieszyć - nie ma z czego. Czasem trochę mnie przydusza, nogi nie niosą. Nic, pozostaje mi robić swoje. I tak, z prostego rachunku matematycznego wychodzi mi, że skoro wystartowałem nieco z tyłu, to mój czas netto (na którym mi zależy) wybaczy mi jakąś minutke, no może dwie w ostatecznym rozliczeniu na mecie.

A niech to - niedobre myśli, jeszcze nie mogę się poddawać. I choć odległość do baloników maleje niesamowicie wolno to jednak maleje. Zostało mi do nadrobienia już tylko jakieś 300 metrów. Co to jest, gdyby tylko nie ten wiatr - zostało mi do końca tylko 7 km ale zaczyna wiać coraz mocniej. To nie ta konkurencja, że jak mocniej wieje to mnie przesuną na inny próg. Timer maratoński nie wie, że wieje i nic mie w czasei nie przeniesie parę metrów do przodu. Jasny gwint - jednak cofam to co myślałem o Alasce - jak będę wchodził na McKinley to się będę martwił wiatrem na McKunley-u a teraz to mi nie pomaga. A pacemakerzy to twardzi goście - robią swoje - pewnie mają zapas energii i trzymają kilometrowe reżimy czasowe. Teraz mammy mały podbieg - ale co to dla mnie - w końcu z Zakopanego przyjechałem - powinienem tego nawet nie zauważyć - to czemu zauważam?
 
Kolejny zakręt i wiatr w plecy - to już ostatnie kilometry, a ja na szczęście naprawdę zbliżyłem się do baloników - 4 km do końca a dzieli mnie od nich najwyżej 100 metrów. Tylko znowu zrobiliśmy agrafkę i znów w mordewind - daję z siebie tyle ile fabryka wyciąga - twardzi są chłopcy przede maną - przecież tak cholernie wieje - ale cóż to - jakby i ich przystopowało - jednak tego nie da się oszukać - wiatr jest naprawdę stopujący. Stadion widać już jak na dłoni - zbiegajmy już z tego wiaduktu na bardziej osłonięty teren - na ostatnie 2 kilometry. DO baloników zostało mi już tylko 30 metrów. Wydawało by się, że mógłbym tylko trochę przyśpieszyć i będzie po sprawie. Ale każdy krok to teraz ciężka praca. Na szczęście przebiegamy między halą, na której jest meta i stadionem. Komentator wyścigu zagrzewa do walki na ostatnim kilometrze. Kibice wciąż dopisują, wiwatują i robią co mogą by nas wesprzeć. To już tak niedaleko - wystarczy tylko utrzymać tempo. Przebiegamy przez środek stadionu.
 
Mijamy 41-y kilometr. Jeszcze chwila i dochodzę baloniki. Pacemakerzy zachęcają wiernie podążających ich tempem zawodników, że jeśli tylko ktoś ma siły niech wyprzedza i daje do mety. Zostało może jakieś 400 m do końca. Mijam baloniki, [odnoszę rękę i krzyczę "Dzięki chłopaki" - biegnę do przodu ale już się z nikim nie ścigam, z czasem też nie - zrobiłem swoje. Rozkoszuje się ostatnimi metrami - jeszcze dziś rano nie myślałem, że wykręcę taki czas. To mój 52-i maraton i po raz drugi schodzę poniżej 3.30 - rekreacyjny ze mnie maratończyk. Ale bez specjalistycznego przygotowania do takiego dystansu to dla mnie sukces. Co więcej, potwierdziłem sobie, że choć to będzie zupełnie inny rodzaj wysiłku to  jestem przygotowany kondycyjnie na wyprawę.

Taki właśnie jest maraton - uczy pokory, a to jest to czego będzie nam potrzeba na górze, na którą się wybieramy. Na Denali nikt nas nie będzie gonił i my nikogo nie będziemy gonili. Jedynie konsekwencja w pokonywaniu kolejnych etapów wspinaczki.

Mamy wszystko co potrzeba - wiedzę, najlepszy z możliwych sprzęt, kondycję i szczęście, które też zabieramy ze sobą. Mamy też nadzieję, że tak jak na maratonie, który dzisiaj ukończyłem będą z nami kibice, którzy będą śledzili nasze postępy i swoimi myślami dodadzą nam mocy i rozpędzą chmury na niebie.

A reszta - czas pokaże
Kali