opis wejścia samej himalaistki!

Dorota Rasińska-Samoćko, polska himalaistka, pierwszego lipca br. dodała do swojej kolekcji 8-tysięczników pakistański Nanga Parbat. To już jej piąty himalajski olbrzym w tym roku, po nepalskich wierzchołkach - Annapurnie, Kanczendżonge, Lhotse i Makalu. Nasza rekordzistka zbliża się więc stopniowo do osiągnięcia Korony Himalajów i Karakorum.

Nanga Parbat to 9-ty, co do wysokości wierzchołek świata, mający 8125 m., jednak nie wysokość jest tu istotna, a trudności jakie są z nią związane.
- Nanga Parbat czyli w lokalnym języku "King of the mountains", to prawdziwy Król. 

Dostąpiłam zaszczytu wejścia na jego wierzchołek 1 lipca około 10 rano i bezpiecznego powrotu do Bazy – stwierdza nasza himalaistka.
Widoki wraz z panorako wynagradzają prawie wszystko, 12-godzinny atak szczytowy przeprowadzany wraz z fixing teamem, przecieranie szlaku, niepewność czy iść dalej ze względu na sypki śnieg, który nie trzymał się podłoża oraz obawy szerpów, co do bezpieczeństwa wyprawy …- dodaje. I zaznacza - oto mój pierwszy szczyt powyżej 8 tys. m w Pakistanie.
A wszystko zaczęło się w BC po wielkich opadach śniegu - około 1 metra oraz prawie całkowicie zasypanym namiocie. Nie, nie zapowiadało się łatwo. Kilka dni odkopywaliśmy się ze śnieżnego nasypu, a potem zaczęły schodzić kolejne lawiny w okolicach BC i wyższych obozów. Jak pogoda się dość ustabilizowała zapadła decyzja o wejściu aklimatyzacyjnym.
Podeszłam więc do Obozu I z nadzieją wejścia do wyższego - II i powrotu do Bazy. Kiedy jednak okno pogodowe okazało się bardzo niestabilne ruszyłam już dalej w kierunku szczytu, nie wracając do wygodnego namiotu w BC. Teraz przede mną stanęło wyzwanie „ściana płaczu”, czyli 200-u metrowa ściana Kinshofera z małą ilością uchwytów i punktów oparcia. To wyzwanie fizyczne i mentalne. Nie wszyscy z ekipy po jej zobaczeniu zdobyli się na wejście na szczyt. 
Tak więc już dalsze przejście z obozu II do III miało być już - może nie tyle formalnością, co wiele łatwiejsze. Lecz Nanga Parbat to Diamir czyli King of the Mountains i tutaj nie ma nic na skróty. Do wyższego obozu wiedzie największa na świecie lodowa ściana tzw. – blue ice, raki z trudem wbijają się z rana w twardy, zmrożony lód. Wyruszam o świcie, około 5.00, by przejść jak najwcześniej, bo potem słońce jest jeszcze bardziej dokuczliwe niż mróz. A o tej porze wszystko jest zmrożone, wraz z przymarzniętymi poręczówkami (linami asekuracyjnymi), które trzeba wyrywać z lodu, aby móc posuwać się do góry.
Docieram do obozu III, który w tym roku ustanowiono wyżej niż zazwyczaj, bo na około 7000 m. Jednak stworzenie platformy śniegowej pod namiot wymagało około 3-godzinnej pracy, bo śnieg był ciężki, a stok pochyły. Jednak nawet w namiocie nie ma wytchnienia, bo w dzień na lodowcu jest bardzo gorąco, nawet w T-shircie.
W obozie III tylko kilka godzin odpoczynku i ruszamy ku szczytowi. Atak zaczynamy około 21.00, wraz z całą ekipą z kilku agencji wspinaczkowych, by wspólnie torować nieprzetarty szlak i wspierać fixing team. Jeszcze przez 200 metrów mam liny poręczowe, więc szybko posuwamy się z użyciem jumarów, ale potem czeka nas przejście przez szczeliny, śnieg po kolana oraz trawers z obsypującym się śniegiem.
Przez kilkadziesiąt minut przed trawersem czekamy też w niepewności, czy uda się iść dalej, czy śnieg jest na tyle stabilny, by utrzymał poszczególnych wspinaczy. Podejmujemy ryzyko, mimo dużej niepewności części szerpów, którzy chcą odwołać całe wejście. Posuwamy się powoli, ostrożnie, w ciemnościach z czołówkami na kaskach. Czekany, kijki trekkingowe, szable śnieżnie zapewniają stabilność i asekurację. Już przez kolejne godziny – (9 ) nie ma mowy o bardziej pewnych zabezpieczeniach. Dwie kolejne godziny do szczytu stanowią ostrą wspinaczkę, ale śnieg jest bardzo sypki i nie zapewnia pewnego oparcia. Leży na lodowym podłożu i każdy krok wymaga uwagi, aby nie znaleźć się kilkaset metrów niżej.
Wreszcie upragniony wierzchołek, koło 10 nad ranem. Szczyt bardzo obszerny, nie jak iglica Kanczendżongi czy Manaslu, bo tu pomieści się cała grupa wspinaczy. Po zrobieniu zdjęć, okazaniu niezwykłej radości, powoli schodzimy. Nie jest to szybki powrót, to zwracanie uwagi przy każdym kroku, przy każdym poruszeniu. Obsuwając się śnieg, lodowe zbocze, kilka godzin uważnego zejścia i napięcia … wreszcie szczęśliwie możemy odpocząć w obozie III.
Ale to nie koniec wyprawy, bo należy dostać się do obozu II, i stawić czoło znowu wyzwaniu lodowej ściany, śliskiej i twardej, a do - obozu I ściany Kinshofera. W okolicach BC zaś wszystko topi się w słońcu, a miękki śnieg powyżej kolan tamuje ruchy, wymaga niezwykłego wysiłku, aby iść dalej, natomiast szable śnieżne w topniejącym otoczeniu już nie zapewniają stabilności liny i asekuracji, po prostu wypadają…. A u podnóża lodowca znowu wszystko się topi jeszcze bardzie, już nie ma tu śniegu, a tylko zmrożony, czarny lód z kamieniami, z płynącymi potokami i szczelinami. Teraz trzeba kluczyć by dotrzeć do Bazy, a stare markery trasy spłynęły z potokami wody, więc należy wypatrywać nowych kopczyków kamieni wyznaczających ścieżkę. Jeszcze przed BC czeka nas obsypujący się piach i kamienie z moren lodowcowych.
Potem już tylko zasłużony prysznic, daalbath i podziękowania dla Nanga Parabt, że pozwoliła stanąć na szczycie i wrócić bezpiecznie….

Dorota Rasińska-Samoćko

Nasza himalaistka kontynuuje swoją ekspedycję w pakistańskim Karakorum udając się do Skardu na Lodowiec Baltoro. W zależności od rozwoju sytuacji, warunków pogodowych i organizacyjnych podejmie decyzję, jakie wejście dokonać w pierwszej kolejności.
Niewątpliwie trzymamy za nią kciuki i wspieramy ją mocno, by wszystkie zamierzenia przebiegły zgodnie z planem.

Zapraszamy do Galerii