Może najtrudniejsza droga hakowa w okolicy Morskiego Oka. Dużo partii kruchej skały, wymaga świetnych umiejętności i odwagi. Większość odnotowanych powtórzeń odbyło się z poręczowaniem i nie do końca drogi. W lecie odstrasza kruszyzną i wilgocią, a w zimie było więcej nieudanych prób niż przejść. Mimo skromnej wyceny autorów nie jest to droga do nauki hakówki.

Na przełomie stycznia i lutego 1984r. po paru dniach poręczowania i jednym biwaku, skończyliśmy direttissimę północnej ściany czołowej Cubryny. Mirosław Dąsal (Falko)* był moim partnerem. Miesiąc później stajemy pod drogą "Czok - Kiełkowski". Jest nas trzech , do zespołu doszusowuje Piotr Wojtek, wspinacz ze Śląska, student medycyny. A oto co Piotr napisał do mnie na temat drogi : "Cześć Jasiek. Czytam Twoje reportaże i artykuły. Z tej drogi pamiętam fantastyczną technikę wspinaczkową, Twoją i Falka. To była moja ostatnia wspinaczka, potem jeździłem jako lekarz na wyprawy. Pamiętam, że spadłem parę metrów. Byłem wtedy jeszcze studentem. Nie mogę odżałować Falka. Byłem z nim potem na południowej ścianie Lhotse. Zrobiłem tam badania naukowe ,które się zakończyły moim doktoratem. Cieszę się, że napisałeś, często wspominam czas spędzony u Ciebie na Kotelnicy. Mieszkam i pracuję na Grenlandii. Wybieram się za tydzień na wyprawę psim zaprzęgiem w głąb kontynentu. Jakbyś miał ochotę zobaczyć ostatni dziki kraj - zapraszam. Góry są niesamowite, ceny absurdalne i cała logistyka bardzo trudna, pozdrawiam serdecznie. Piotr."

14.03.1984r. wchodzę w pierwsze metry osławionej drogi. Swoją renomę zawdzięcza dużym trudnościom - głównie hakowym, monotonnemu przewieszeniu, brakiem miejsc, na których człowiek może stanąć o własnych siłach, a nie dyndać w uprzęży, i kruszyzną, która na pewno nie dodaje otuchy. Jak na jedną drogę to wystarcza całkowicie. Wijąc się jak piskorz docieram do drugiego stanowiska.

Droga Czoka i Kiełkowskiego według rysunku Jacka Fludera

No, no, autorzy drogi zaimponowali mi tym co przygotowali dla wspinaczy chętnych mocnych wrażeń. Prowadzenie przejmuje Piotr Wojtek, nad nim lekko przewieszony komin wyceniony na IV A2. W pewnym momencie lewa część Kazalnicy bez pardonu pozbywa się intruza. Zrzuca go w czeluść. Spadając wyrywa dwa haki. Jego upadek bezpiecznie wyhamowuję liną asekuracyjną. Piotrek nie odniósł żadnego szwanku, kończy wyciąg , zakłada stanowisko. To co miał do powiedzenia napisał w poczcie e-mail. „Witaj Jasiu. Pamiętam, że spadłem cztery metry na trzecim wyciągu, założyłem dwa skyhooki i wbiłem jedynkę i się popruło. Było czasem spore przewieszenie, bo jak małpowałem w ostatni dzień, to odjechałem sporo od ściany." Zjeżdżamy pod ścianę, gdzie spędzimy noc. Falko przygotował biwak poniżej Wielkiego Zacięcia w bezpiecznym miejscu. Gasimy pragnienie, zjadamy co nieco i zalegamy w hamakach. Mimo optymizmu, gdzieś tam głęboko drzemie w nas niepewność co przyniesie jutro. Jutro należy do Falka, będzie prowadził wspinanie, czekają go kluczowe trudności drogi. Wywiązuje się idealnie ze swojego zadania. Narzeka jedynie na podwinięte do góry pętle, taśmy w hakach. Wiatr halny lub złośliwa ludzka ręka mogła tego dokonać, bo zgodnie z grawitacją pętle powinny zwisać. Dwie noce spędzone pod ścianą były w zasadzie komfortowe. Natomiast trzeci i ostatni biwak mieliśmy w dobrej nyży. Takie określenie znalazłem w przewodniku Jana Żurawskiego „Kazalnica, drogi zebrane". Opis drogi, rysunek Jacka Fludera. Przymiotnik „dobry” bardziej pasuje do Św. Mikołaja, niż do tej niewygodnej rurowatej wnęki. Późnym popołudniem docieram w jej okolice. Oczywiście stanowisko i czekam na partnerów. Po pewnym czasie wyłania się z czeluści Piotr Wojtek, rozczarowany tym co zobaczył. Powiedział do mnie „nie tak sobie wyobrażałem nyżę". Czekamy na Falka, który likwiduje, „czyści" wyciąg. (Polega to głównie na wymachiwaniu młotkiem, a przy okazji wybija się, wyrywa i wyłuskuje haki, kostki i friendy , czyli sprzęt dzięki któremu dotarłem do tego miejsca). Czasu nie mitrężymy. Piotrek sadowi się w nyży , ja natomiast szukam miejsca do rozpięcia hamaka. Zaletami tegoż jest minimalna waga i nieduża objętość, mieści się w zasadzie w jednej dłoni. W terenie przewieszonym dyndało się w hamaku prawie komfortowo. W pionie i w terenie połogim delikwenta dociskało do skały, co nie było przyjemne. Falko zaś był posiadaczem "gniazda nietoperza". Hamak ten wieszało się na jednym haku czy też kostce. Jak twierdził właściciel, hamak ten posiadał same zalety. Nieuchronnie zbliża się wieczór a wraz z nim wyłania się z nad przepaści Falko. Ma pretensje! Jak to może być, mówi, żeby człowiek, który uważa się za wspinacza gubił sprzęt. Spadła mi ławeczka i parę drobnych rzeczy. Jak na tę drogę to i tak ponieśliśmy minimalne straty. Przełknąłem tę bolesną uwagę mojego przyjaciela, choć raczej spodziewałem się gratulacji za prowadzenie ostatniego niebagatelnego wyciągu IV A2, A3. Robi się ciemno, w świetle czołówek szykujemy się do spania. Zajęci rozmową z Piotrem słyszymy jak coś lub ktoś wypada z gniazda, Jezus Maria, myślę, Falko spadł. Na szczęście chwilę później słyszę jego zatroskany głos : Panowie śpiwór mi spadł. Przecież z gniazda nietoperza miało nic nie wypadać, skwitował. Bez zbędnych komentarzy oddajemy mu nasze kurtki puchowe. Łatwiej mu będzie przetrwać tę mroźną noc. Rano wstajemy pełni optymizmu. Tylko dwa wyciągi dzielą nas od końca drogi. Falko, nie znoszący sprzeciwu, troszkę apodyktyczny, informuje nas : będę prowadził do końca drogi. Niech prowadzi, pomyślałem, może to jego podziękowanie za kurtki puchowe. W pięknym stylu przemyka oba wyciągi. Stanowisko 9 nad okapem, to stanowisko także zjazdowe. Szare wymyte płyty i zacięcie nad nimi to ostatnie metry drogi "Czok-Kiełkowski". Ślady obecności ludzkiej na tym wyjściowym wyciągu znikome ( dwa stare haki ). Stoimy już w połogim terenie, co za cudowne uczucie. Jednak to jeszcze nie koniec, do szczytu zostaje przejście wąskiego żlebu sanktuarium, którego pokonanie podnosiło mi zawsze ciśnienie i sądzę ,że nie tylko mnie. Krótki zjazd, nasze nogi zagłębiają się w śniegu w żlebie sanktuarium do połowy łydek. Nie jest źle ,ale dobrze też nie jest. Dnem żlebu sunie parocentymetrowej grubości warstwa śniegu (lawinka,) która nie ma końca. Jej odgłos przyprawia nas o mdłości. Piotr Wojtek proponuje związanie się liną. To nie zmieni naszej sytuacji i nie zapewni nam bezpieczeństwa. Spionowane, gładkie ściany sanktuarium nie dają żadnej nadziei na jakąkolwiek asekurację, wbicie haka czy też wsadzenie frienda, zaklinowanie kostki jest niemożliwe. W razie większej lawiny związani liną spadniemy razem, niezwiązani spadniemy osobno, ale jest szansa, że któryś z nas może się uratować (pobożne życzenie).Większa lawina wymiata ze żlebu wszystko co tam się znajduje i wypluwa paręset metrów pod ścianą. Odcięci od pępowiny (liny na której zjeżdżaliśmy) ruszamy do góry na szczyt Kazalnicy z duszą na ramieniu. Jako pierwszy docieram do miejsca, gdzie wąski dotychczas żleb rozszerza się w ogromne, strome pola pokryte śniegiem i kulminujące w szczycie Kazalnicy. Właśnie w to miejsce wiatr zwiewa śnieg. Gdy jest go zbyt dużo urywa się i sunie w postaci lawinki w wąską gardziel żlebu. Widok iście niesamowity. Nasz problem polega na przekroczeniu tego niebezpiecznego miejsca z lewej, na prawą, bezpieczną, stronę. Chcąc mieć to poza sobą rzucam się w szaleńczym amoku w ten trawers i po chwili docieram do bezpiecznego miejsca. Pytam Falka czy rzucić mu linę. Cicho, cicho- powiedział i ruszył po moich śladach. Jesteśmy już w miejscu gdzie raczej nie grozi nam lawina. Natomiast Piotr prosi aby zrzucić mu linę. Cali i zdrowi wchodzimy na szczyt Kazalnicy.

Jan Muskat

*Falko zginął w Himalajach pod przełęczą LHO LA , urwała się lina poręczowa.