Był czas, kiedy Przełęcz Okraj, to był koniec świata. Po polskiej stronie znajdowało się małe schronisko i dwa budynki strażnicy WOP. I nic więcej. Potem był szlaban, kawałek asfaltowej drogi sprawiający wrażenie ziemi niczyjej i drugi szlaban przy bardziej okazałym budynku czechosłowackich służb granicznych. Szlaban po polskiej stronie otwierał wopista i można było przejść do właściwej odprawy celnej i paszportowej przy tym drugim szlabanie. I tam było już normalnie: podejrzliwe oglądanie dokumentów, rozpakowywanie bagażników i plecaków, podchwytliwe pytania o cel wyjazdu. Latem przez granice przejeżdżał ktoś raz na kilka godzin ale zimą ruch zamierał. Po stronie czeskiej znajdowała się rzadko zamieszkała górska wioska i tam drogi odśnieżano. Po polskiej uznano, że odśnieżać nie ma dla kogo i bywało, że schronisko i strażnica przez kilka dni dostępne były tylko pieszo.
Schronisko było naprawdę małe. Wchodziło się na werandę gdzie stała miotła aby oczyścić się ze śniegu. Potem przechodziło się przez mały korytarz z gablotą , w której na podświetlonych, szklanych półeczkach leżała efektowna kolekcja sudeckich minerałów. Kiedy wystawiło się głowę z korytarzyka, to po prawej widać było bufet a przy nim małą salkę wyposażoną w krzesła i stoliki w modnym stylu góralskim oraz równie modną korzenioplastykę na ścianach. Ciaśniutko było ale przytulnie. W latach 70. schroniskowy bufet robił na mnie zawsze wielkie wrażenie. Weranda była czymś w rodzaju śluzy pomiędzy dwoma światami. Prosto z pokonanych przed chwilą zasp, wtaczałem się z wielkim plecakiem. Zdejmowałem wór, otrzepywałem ze śniegu, tupałem butami, skrobałem miotłą po zalodzonych stuptutach i … po kolejnych kilku krokach stałem przy kolorowym barze. Było ciepło, grała cicha muzyka, za barem stała zjawiskowa blondynka z promiennym uśmiechem, ubrana w czerwony fartuszek, w przeszklonych gablotkach przy barze leżały jakieś słodycze, batoniki i ciasteczka. Nad barem kręciły się kolorowe ozdoby z piór, dyndały maskotki, czasem bombki choinkowe i światełka. Były nawet kwiaty w doniczkach. A blondynki były dwie. Druga, jak się domyślam, pracowała w kuchni ale czasem zamieniały się rolami. Bywało, że za barem zjawiały się obie. I obie miały te czerwone fartuszki…
Zawsze najpierw zamawiałem gorącą herbatę z cytryną a potem, prawie zawsze, rewelacyjną zupę pomidorową w wielkim talerzu, gęstą, dobrze doprawioną, z makaronem i kąskami miękkiego mięsa. W budynku było tylko kilka miejsc noclegowych. W piwnicach mieściła się kuchnia z małą windą towarową dostarczającą posiłki do wyższego o kondygnację baru, schroniskowa toaleta i magazyn,. Na parterze był jeszcze pokoik kierownika, a na poddaszu chyba dwa pokoiki dla turystów i służbówka tych dwóch zjawiskowych blondynek. Taka ciasnota i odcięcie od świata narzucała nie tylko bardzo familiarną atmosferę ale też natrętne pytanie, jak to się mieszka w tak małym domku z tak niezwykłymi kobietami. Zresztą, sam nie wiem czy nie ponosi mnie wyobraźnia, bo byłem wieku, kiedy gruczoły eksplodują hormonami. A pytać kierownika przecież nie wypadało. Teraz myślę, że moja wyobraźnia wędrowała zupełnie nieuprawnionymi ścieżkami, może to były po prostu córki kierownika? A może młodsze siostry? Nie wiem. W każdym razie podczas odwiedzin schroniska i zamawiania zupy pomidorowej nie zastanawiałem się nad zacinającym śniegiem, zapadającym zmrokiem czy kopnym śniegiem. Moje myśli krążyły wokół zdecydowanie cieplejszej atmosfery zupełnie innych wzgórz...
Schronisko było też jedynym źródłem piwa dla wopistów. Mieli oni w lesie ukrytą pięciolitrową, aluminiową kankę na mleka. Ta kanka służyła do zabierania piwa na odcinek lub przynoszenia piwa do Chatki. Oczywiście konieczna była absolutna dyskrecja ponieważ element służby granicznej czyli dwuosobowy patrol nie może na służbie pić piwa z pięciolitrowej aluminiowej kanki. Piwo, po tym jak został kupione, następnie schowane w lesie a potem przyniesione przez Czoło, cały Kowarski Grzbiet i Skalny Stół było całkowicie wygazowane ale to nikomu nie przeszkadzało. Sączyło się je przez cały wieczór w egzaltowanym uniesieniu. W piecu strzelały szczapy drewna, chatka była przysypana śniegiem po dach, a piwo chłodne. Czyż tak nie wygląda szczęście?
Kiedy spoglądało się z Okraju w kierunku Czoła, widziało się szeroką , graniczną przecinkę. Wiódł tamtędy niebieski szlak i wydeptana w jagodziskach ścieżka wzdłuż niskich słupów telegraficznych na których rozciągnięte były druty. Dziś nie ma śladu ani po słupach ani po przecince. Pochłonął ją świerkowy las. Przy podejściu pierwszy punt odpoczynkowy wyznaczałem sobie przy Drzewku Sokoła. Wyraźnie było widoczne z przełęczy, bo jakiś cudem uchowało się akurat na środku przecinki, mniej więcej w jednej trzeciej wysokości podejścia. Podobno jeden z poprzednich dowódców strażnicy, noszący nazwisko Sokół, kazał żołnierzom biegać do tego drzewka. Czasem po kilka razy. Była to kara za regulaminowe przewinienia. Taka była przynajmniej legenda strażnicy. Drzewko było też najwyższym punktem, z jakiego wopiści próbowali zjeżdżać na nartach. Przyszedł bowiem rozkaz, że wojsko w górach ma jeździć na nartach. Co gorsza, przyszły też narty. Po paru próbach i złamanych nogach program przerobienia karkonoskich wopistów, rekrutowanych zazwyczaj z Pomorza, na strzelców alpejskich zarzucono. Narty na wyposażeniu strażnicy zostały, ale za ich używanie można było dostać trzy razy drzewko Sokoła. Zimą. Taka była kolejna legenda tej strażnicy. O jeleniach-ludojadach i cietrzewiach żywiących się ludzkimi gałkami ocznymi nawet nie wspomnę. Godziny stania na pustej granicy sprzyjały powstawaniu najbardziej absurdalnych opowieści.
Okraj
Dziś strażnicy nie ma. Budynki stoją, ale jest w nich jakiś ośrodek wypoczynkowo-szkoleniowy a obok nowy, nieco gargamelowaty pensjonat. Przy schronisku, lata temu, zbudowano drewnianą bacówkę w stylu podhalańsko-petetekowskim. Chodziło o dodatkowe miejsca noclegowe. Granicy nie widać, szlabanów nie ma, widać za to słupy kolejki linowej zbudowanej na Czoło przez Czechów. Na wejściu na szlak stoi tablica z kodem QR, który należy zeskanować aby dokonać opłaty za wejście do lasu. Schroniskowy bar oferuje hamburgery i ma tyle schroniskowego wdzięku, co przystanek autobusowy w Radochowie. O pięknych blondynkach nie wspomnę…
Ja wiem, że czas płynie i że zmiany są nieuniknione. Ja wiem, że na starość pewnie robię się albo zgryźliwy albo płaczliwie sentymentalny. Wiem, że dzisiejsi osiemnastolatkowie mogą Przełącz Okraj z rozrzewnieniem wspominać za czterdzieści lat. Ja to wszystko wiem. Tylko, jeśli to wszystko wiem, to dlaczego mi żal?
Na wspomnienie o schronisku Okraj zabrał Was Zbigniew Piotrowicz, któremu za to dziękujemy. Zapraszamy do małej galerii z tego wspomnienia. A może Wy macie jakieś swoje zapomniane zdjęcia lub opowieści i chcielibyście się nimi podzielić? Jeżeli tak zapraszamy do kontaktu.